Język strony
Zaloguj się do dzienniczka

Szlakami Polaków, Wołochów i Łemków w Beskidzie Sądeckim

Każde góry są pełne niezwykłej magii. Piesza wędrówka po odludnych szlakach zawsze dostarcza niezapomnianych przygód. Wspominamy je po latach z nostalgią.

Dębinkowicze od lat uczestniczą w takich wyprawach. Naszym celem były wielokrotnie Karkonosze, Kotlina Kłodzka, Bieszczady i Beskid Niski. Nie dotarliśmy wcześniej w Beskid Sądecki – tak po prostu ułożyły się nasze ścieżki. W tym roku postanowiliśmy naprawić ten błąd i zabrać naszych uczniów do krainy pogranicza świata polskich górali i Łemków. Krainy pięknej, tajemniczej i wymagającej dostosowania się do panujących w niej reguł.

Osią tych cudnych gór jest Poprad. Wzdłuż niego biegły dawne szlaki handlowe łączące północną i południową stronę Karpat. Miały one niegdyś ogromne znaczenie w handlu zbożem, żelazem, alkoholami i płótnem.

Historia kasztelanii sądeckiej, której ziemie były naszym celem, sięga czasów Bolesława Chrobrego. Z tego obszaru wyodrębniło się później księstwo muszyńskie stanowiące silny bastion obrony południowej granicy Polski. Nasz szlak miał przeciąć posiadłości tych dawnych dziedzin, zahaczając o ruiny zamków, które ich niegdyś strzegły.

Chcieliśmy też odnaleźć ślady polskiego, wołoskiego i łemkowskiego osadnictwa. Studiowaliśmy mapy i przygotowywaliśmy lekcje, które miały się odbyć „w terenie”. Jedna z nich miała się okazać szczególnie ciekawa, bo poprowadzona przez ucznia, który jest potomkiem dawnych mieszkańców tych ziem. Zajęcia z etnografii i historii prowadzone w łemkowskiej chyży pozostaną na pewno w pamięci. Podobnie jak opowieść o nieistniejącej współcześnie wsi snuta na kamiennych fundamentach spalonych chat, czy wspomnienie o partyzanckich walkach przy symbolicznym grobie jednego z ich uczestników. Nawet najlepiej wyposażona pracownia przedmiotowa nie pozwoli nigdy stworzyć atmosfery, w której wiedzę będzie się chłonąć w taki sposób, jak dzieje się to podczas tej i podobnych wypraw.

Przygodę rozpoczęliśmy sobotnim świtem 28 kwietnia. Pociągiem wyruszyliśmy z Poznania, by przez Tarnów dotrzeć do Rytra – maleńkiej stacyjki dawnych kolei cesarsko-królewskich zagubionej w dolinie pomiędzy górskimi grzbietami. Naszym pierwszym i oczywistym celem były ruiny zamku w Rytrze górujące nad całą miejscowością i kuszące wyniosłym donżonem. Towarzystwo na tym etapie niekoniecznie miało ochotę na wykład z historii fortyfikacji i zwiedzanie potraktowało jako okazję do „wybrykania się”. Pozwoliliśmy na to wiedząc doskonale, że jeszcze się biedacy nasłuchają. W końcu opiekunami było dwoje historyków… Siłą rzeczy, tematy historyczne musiały królować w naszym menu przez następnych kilka dni.

Pierwsza trasa doprowadziła nas do schroniska Cyrle. To urocze miejsce było dla nas ostatnią oazą cywilizacji (o czym jeszcze nie wiedzieli uczestnicy wyprawy). Sześciokilometrowy spacer pomiędzy stacją a schroniskiem dowiódł, że nie wszyscy przygotowali się do wyjazdu zgodnie z naszymi zaleceniami. Ponieważ mieliśmy tu nocować raz jeszcze, w gościnnych progach uczniowie zostawili ponad 10 kg przedmiotów, które już pierwszego dnia okazały się niekoniecznie potrzebne. Sporo zbędnych „przydasiów” wróciło też do Poznania następnego dnia wraz z dwiema uczestniczkami wyjazdu, którym zdrowie nie pozwoliło kontynuować udziału w wyprawie.

Drugiego dnia ruszyliśmy z Cyrli przez dolinę Roztoki do schroniska na Prehybie (Przechyba). Przepiękna dziewiętnastokilometrowa trasa wiodła głownie lasami dającymi wytchnienie od upału. Najbardziej zmęczył nas środkowy odcinek trasy prowadzący przez dłuższy czas asfaltem w słonecznym żarze. Po nim nawet najbardziej strome podejście wydawało się betką. Schronisko było dla części naszych uczniów, przyzwyczajonych raczej do wielogwiazdkowych warunków hotelowych, pierwszym prawdziwym turystycznym doświadczeniem. Warto dodać, że Prehyba jest miejscem ze wszech miar kulturalnym i normalnym – dla kogoś, kto spędza każde wakacje w polskich górach. Smętne miny niektórych uczestników zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pod wpływem szarlotki i dźwięków gitary.

Dzień trzeci to krótki siedemnastokilometrowy spacerek z Prehyby przez masyw Radziejowej, Rogacze, Przełęcz Obiza i Eliaszówkę do Chaty Magóry. Na trasie nasi turyści po raz pierwszy mogli podziwiać panoramę Pienin i Tatr. Chata Magóry okazała się doświadczeniem „survivalowym”. Stara, drewniana, dziewiętnastowieczna chata była kuchnią i stołówką, w której serwowano lokalne specjały znikające w mgnieniu oka w przepastnych brzuchach wygłodniałych chłopaków. Jak bardzo żarłoczne stało się towarzystwo świadczy fakt, że nasi milusińscy wieczorem na jedno dziesięciominutowe  posiedzenie wciągnęli całą blachę szarlotki z jabłkami. Nocleg miał miejsce w spartańskich warunkach w tzw. stajence. Choć się tego obawialiśmy, nikomu już to nie przeszkadzało (a dzień wcześniej niektórzy kręcili nosami na normalne, prawdziwe górskie schronisko).

Kolejnego dnia porwaliśmy się na „spacer” z Magóry przez Obidzę, Przełęcz Rozdziela, do Doliny Białej Wody, Jaworek i przez Przełęcz Homole oraz Wysoką z powrotem na Magórę. Ten „spacerek” okazał się liczyć ostatecznie 37 kilometrów. W sumie miał być nieco krótszy, ale tak dobrze się nam szło… no i było warto. Widoki zapierały dech w piersi.

Piątego dnia powędrowaliśmy zielonym szlakiem, żegnając z żalem Chatkę Magóry, do Piwnicznej Zdrój, a stamtąd przez Łomnicę, Wierchomlę do Bacówki nas Wierchomlą. Nasze „liczykilometry” doliczyły się tego dnia 27 kilometrów. Na tym etapie trwały już swoiste zawody polegające na sprawdzaniu długości trasy przy użyciu wszelkich dostępnych mierników elektronicznych. Każdy z nich podawał inny wynik. Po drodze uczniowie zaliczyli zajęcia terenowe z rozpoznawania różnych typów wsi zależnie od formy lokacji. Naocznie przekonali się również, że do dziś jest czytelna w terenie granica pomiędzy różnymi typami osadnictwa. Na koniec zwiedziliśmy piękną łemkowską cerkiew w Wierchomli, w której zachwyca doskonale zachowany ikonostas. Bacówka przywitała nas tradycyjnie świetną kuchnią i ciepłą wodą w kranie. Ta ostatnia to rzecz nieoceniona po dwóch dobach bez takich cywilizacyjnych luksusów. Nocna burza napędziła stracha kilku uczestnikom, ale też zapewniła niezwykłe efekty wizualne.

Szóstego dnia przewędrowaliśmy około dwudziestu kilometrów głównym szlakiem beskidzkim. Na Hali Łabowskiej mieliśmy okazję podgadać o Łemkach i ich kulturze oraz przyczynach wysiedleń, które dotknęły ten fragment Polski po 1945 roku. Niestety ten odcinek zapamiętamy też jako uczęszczany przez fanów motoryzacji, którzy na motocyklach krosowych i quadach zakłócali spokój generując hałas w górskich ostępach i niszcząc szlak. Wieczorem dotarliśmy z powrotem do Cyrli. Czuli się tam wszyscy jak w domu. I znów, jak praktycznie co wieczór, dźwięki gitary popłynęły popod górskie szczyty…

Ostatniego dnia dziesięciokilometrowym spacerem zeszliśmy przez Życzanów do Rytra skąd odjechaliśmy do Poznania. Po drodze, na jednej z łąk, rozłożyliśmy się na krótki biwak. Część z nas po raz ostatni kontemplowała widoki, a inni, ci bardziej „niestrudzeni”, oddali się treningowi sportowemu. Czego to ludzie nie wymyślą, by się bardziej zmęczyć w górach… w które na pewno wrócimy. Takie obietnice lub groźby składała znacząca większość dębinkowych wędrowców.

Adam Bech

Pomagają nam